sobota, 9 sierpnia 2008

Fire 'pon PKP

Nie no, muszę znów to zrobić, czyli cynicznie skrytykować coś. Tym razem padło na firmę PKP Intercity. Ja na serio nie jestem zgorzkniały, a nawet ośmieliłbym się powiedzieć, że jestem wesołym typkiem, który raczej nie zamula w towarzystwie, a tu znów będę się pastwił, ale cóż, zmusili mnie, dziadygi.

Jechałem z Mazur trzema pociągami i dwa z nich, obsługiwane przez PKP Przewozy Regionalne, były na czas, czyste, nieprzepełnione i ogólnie myślałem, że się nasze koleje zmieniają na lepsze. W Białymstoku kupiłem bilet do Warszawy Centralnej. Dopiero jak do niego wsiadłem, uświadomiłem sobie, że ten pociąg po minięciu Warszawy jedzie do Krakowa. Miałem nawet dokupić bilet, ale się dowiedziałem, że będzie w Krakowie dopiero o 18, a ja zakładałem, że będę o 16, więc się rozmyśliłem. Wysiadłem na centralnym.

W Warszawie poszedłem do kasy i poprosiłem o bilet do Krakowa na 13:05 na co mi gość w kasie, zupełnie niekulturalnie, odburknął, że nie ma takiego (choć 20 cm od jego głowy wisi jak byk, że jest). Mówię więc, że najbliższy chciałem. Facet mówi, że 14:05, po czym drukuje mi bilet na 14:31. Myślę se, że wszystko jedno i i tak jadę o 14:05. Połaziłem po Złotych Tarasach - lans - i po godzinie przyszedłem na peron. Tam, co ciekawe, napisane jest (ołówkiem), że ten o 14:05 jest jednak na centralnym o 14:11. Nic to, myślę, z 5 minut postoję. Tymczasem czas mija. Zagraniczni podróżni co chwilę podchodzą i pytają czy to stąd na pewno do Krakowa, facet o kuli się skarży, że nie ma nawet ławki (bo na peronach na centralnym nie ma ani jednej ławki), a w telewizji wyświetlają, że pociąg Intercity z Krakowa rozbił się i są ofiary śmiertelne. Szkliste oczy, dziewczyny tulą się do partnerów, pot i łzy. Thriller. Czekam na pojawienie się Jacksona.

Mija godzina 14:31 (ta z biletu). Odzywa się głos z głośnika: "pociąg firmy PKP Intercity relacji Gdynia - Rzeszów przyjedzie z 10-minutowym opóźnieniem. Za komplikacje powstałe w wyniku opóźnienia przepraszamy". Pociąg pojawił się o 14:45. Był nabity do ostatniego miejsca, na korytarzu pijani żołnierze, w moim przedziale 7 osób (na 8 wąziutkich miejsc). Siadam połdupkiem między dwiema stukilowymi babkami; jedna opowiada o swojej rodzinie i życiu, druga rozdaje młodym mężczyznom z naprzeciwka artykuły o "szatańskiej muzyce techno" wziętej z najbardziej żenującej młodzieżowej gazety katolickiej "Miłujcie się" (jeśli czystość i miłość ma być promowana w taki sposób, to współczuję, naprawdę; a jest o co walczyć dzisiaj), nie mam odtwarzacza, miejsca żeby rozłożyć "Rzepę", dzwoni mi siora, że dojechała już do Katowic (a to ja miałem być z godzinę wcześniej). Bez sensu.

Z opóźnieniami jest oczywiście tak, że raz opóźniony pociąg wchodzi w kolizje z następnymi pociągami i musi je przepuszczać, wobec czego jest jeszcze bardziej spóźniony. Przeczytałem więc ten artykuł o techno i posłuchałem z potakującym uśmiechem półgodzinnej perory o kotach drugiej pani. Ostatnią godzinę, wobec monstrualnego zaduchu, spędziłem najpierw wsród pijanych żołnierzy, a potem drzemałem w narkotycznym (pot!) śnie. No, ale trzeba się było pilnować, żeby nie zaspać, bo pociąg jechał do Rzeszowa i bym jeszcze był wysiadł w Tarnowie, albo - nie daj Boże - gdzieś na końcu świata, a tam mógłby mi ktoś kosę wbić w serce, potem potknąłby się o mnie ranek, facet czy coś i po co mi to ;)

Wreszcie pociąg dojechał do Krakowa. Była godzina 18:00. Wiecie co jest najgorsze? Mogłem kupić za 30 zł bilet pod Białymstokiem, a nie za 90 i stać godzinę na dworcu, a potem męczyć się w przeludnionej dusznej klitce. Tak się cierpi za +60 zł.

Jak było na Mazurach, napiszę kiedyśtam. Na razie to, bo się strasznie zdenerwowałem. Sorry.

2 komentarze:

meles pisze...

Jak w dniu świra w tym pociągu. Szkoda, że wiedziałeś, który peron i nie musiałeś biec przez tory w ostaniej chwili, miałbyś jeszcze fajniejsze wspomnienia.

Anonimowy pisze...

Fajne życie masz, Breffu.
We love PKP:)